Browarowe opowieści

Ówczesne gazety rozpisywały się szeroko o wdrożonym wtedy policyjnym śledztwie. Wtedy przypomniałam sobie opowieści, które słyszałam od swego wujka (browarnika z zawodu), który pracował w tymże browarze na przełomie lat 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku. Nie miały one zapewne wartości historycznych, lecz były to raczej opowieści z pogranicza przekazów ludowych. Być może rzeczywiście się wydarzyły, choć mogły też być wyłącznie wytworem ludzkiej wyobraźni! Bo zawód browarnika nie sprzyjał abstynencji i pracownicy często bywali na lekkim rauszu. Niektóre z tych opowieści słyszałam jeszcze pod koniec lat 60-tych od rodziców moich kolegów, którzy mieszkali w Rybniku lub jego najbliższej okolicy. Prosty stąd wniosek, że historie te były znane szerszemu ogółowi.
Opowieść pierwsza: podobno jeszcze w czasach pracy mojego wujka piwo warzono w wielkich otwartych kadziach (czy istotnie tak było?) i pracownicy mieli swobodny dostęp do warzonego trunku, stąd brało się owo nieustanne próbowanie ich zawartości. Niektórzy podchmieliwszy sobie zapragnęli iść na stronę, bo piwo jest moczopędne, ale zamiast skierować się do toalety oddawali mocz prosto do kadzi. Wujek twierdził, że z taką sytuacją spotkał się co najmniej kilkakrotnie, choć za takie postępowanie groziła dyscyplinarka!
Opowieść druga: były przypadki, że ktoś wpadł do kadzi i byłby się w niej utopił! Choć w swoich opowieściach wujek nie precyzował, dlaczego tak było. Czy kadź była bardzo wielka, czy też bardzo trudno było z niej wyjść?
Opowieść trzecia, łącząca się ze znalezieniem ludzkiego szkieletu pod schodami w jednym z browarnianych budynków. W latach trzydziestych XX– wieku była to już tajemnica Poliszynela, bo jeden z pomocników sprawcy zabójstwa wygadał się po pijaku i w zasadzie wszyscy o tym wiedzieli, tyle, że opowieści te powtarzano tylko na ucho. Zwłaszcza, że żyły jeszcze zamieszane w nią osoby i zajmowały dość ważne stanowiska. Ile w tym prawdy, a ile fantazji trudno dziś dociec. Ale wróćmy do tej mrożącej krew w żyłach opowieści.
Na noc w browarze zostawali tylko palacz, który palił pod kotłami w warzelni, oraz stróż nocny. Czasem, niby na kontrolę, wpadał też nadzorca, który za każdym razem w małych beczkach czy też baniakach wynosił (albo wywoził na ręcznym wózku, jak chcą inni) spore ilości piwa. Stróż wiedział o jego procederze, ale wolał udawać ślepego i głuchego, bo nadzorca stał dość wysoko w browarnianej hierarchii. Jedynie młody palacz nie był zorientowany w sytuacji i rzucił się na złodzieja. Po krótkiej bójce upadł i niefortunnie uderzył głową w pomost nad kadzią i zapewne od razu wyzionął ducha. Żeby ukryć swój czyn, nadzorca zepchnął go do wiszącej pod nimi kadzi, zamierzając w najbliższym czasie pozbyć się ciała.
Kryjówka była dobra, ale tylko na krótki okres, bo rozkładające się ciało szybko wydzielało gazy. Burzliwa fermentacja mogłaby zwrócić czyjąś uwagę i sprawa by się wydała, a tak uznano, że palacz z niewiadomych przyczyn porzucił swoją pracę i rodzinę, bo wszelki słuch po nim zaginął. Kiedy przyszedł jego zmiennik, pod kotłami jeszcze się paliło, tylko nie było samego palacza. Następnej nocy nadzorca próbował wyciągnąć z piwa ciało swojej ofiary, ale jej ubranie mocno nasiąknęło napitkiem, więc był to wysiłek ponad jego siły, bo nie był najmłodszy. Dlatego musiał załatwić sobie pomocników. Zostali nimi stróż nocny i jego szwagier. Sowicie opłaceni, zanieśli ciało piwnego „topielca” do słodowni i tam zamurowali pod schodami. To było jedyne miejsce, gdzie zapach piwa rozchodzący się z ubrania denata, nie wzbudzał żadnych podejrzeń.
Jeżeli wierzyć tej opowieści, to kiedy odkryto szkielet, cały browar trząsł się od domysłów, a w nieświadomości żyła jedynie rybnicka policja.

Komentarze

Dodaj komentarz