Barbara i Emil Dziadkowie z wnuczką Moniką Gębarowską / Ireneusz Stajer, Archiwum rodzinne
Barbara i Emil Dziadkowie z wnuczką Moniką Gębarowską / Ireneusz Stajer, Archiwum rodzinne

Emil Dziadek i Barbara Myszakowska pobrali się w 1950 roku. Jak wynika z prostego rachunku, idą przez życie razem już blisko 70 lat i nie mają dość! Połączyło ich uczucie, które zaiskrzyło między nimi w nieludzkich czasach – wojny oraz niemieckiej okupacji i ludobójstwa na Wołyniu.

Byli wówczas bardzo młodzi. W kraju wyczuwało się ciszę przed burzą. Rosło zagrożenie ze strony III Rzeszy, ale polskie władze liczyły na gwarancje brytyjskie i francuskie. Póki co, nie brano również pod uwagę ataku sowietów ze wschodu, bo do końca grudnia 1945 roku obowiązywał pakt o nieagresji. Zresztą podobne porozumienie II Rzeczpospolita miała z Berlinem. Pakt Ribbentrop – Mołotow i związane z nim tajne protokoły zniweczyły wszystko, o czym nie mogli wiedzieć Emil i Basia.

Wakacje 1939 roku, jako 14-latek przepracował w polu. Pomagał w żniwach. Mimo młodego wieku, często powierzano mu konie, które bardzo lubił. Jak dorosły gospodarz, woził zboże, obrabiał buraki i ziemniaki.- Konie kocham do dziś – podkreśla. - Rano 1 września poszedłem na inaugurację roku szkolnego do pobliskich Krzyżowic, gdzie uczyły się także dzieci z Baranowic – wspomina 94-letni dziś pan Emil. Baranowice były wówczas samodzielną gminą wiejską. Obecnie są dzielnicą Żor.

Po południu udał się do stajni. Założył gniadym uprząż, zaprzągł do woza drabiniastego i pojechał w kierunku folwarku, gdzie młócono zboże. Tam załadowano na „drabinioka” tonę pszenicy w workach i ruszył do Krzyżowic. We wsiach uwijały się prawie same kobiety i dzieci. Mężczyzn było tylu, co kot napłakał. Większość młodych i silnych zmobilizowano do polskiego wojska, by bronili ojczyzny przed zbliżającą się hitlerowską agresją.

Pod ścianą

- Zjeżdżałem z górki. Jakieś 500 metrów od głównej drogi zauważyłem kolumnę wojska – żołnierzy w motocyklach i samochody pancerne. To byli Niemcy, którzy po zajęciu Żor parli na Pszczynę. Wykorzystałem chwilę, gdy kolumna zatrzymała się i przejechałem na drugą stronę drogi. Potem niemalże galopem do bramy – opowiada baranowiczanin.

Niedługo Niemcy powyciągali z domów kilkanaście rodzin, które zebrali na placu w Krzyżowicach. - Wszystkich postawili pod ścianą. Obawialiśmy się najgorszego, bo polscy żołnierze zabili jakiegoś wyższego rangą oficera Wehrmachtu. Strzały padły z szuwarów w rejonie stawów, gdzieśmy się kąpali przed wojną i wybierali ryby – mówi pan Emil. Jak dodaje, Niemcy zbili mężczyzn i zabrali ich ze sobą. Kobiety i dzieci puścili wolno. - Ojca nie było w domu z sześć tygodni. Dzięki temu, że wstawił się za nim niemiecki ksiądz, wrócił do nas – stwierdza starszy pan. A w domu do wykarmienia było dziewięć gęb.

Precz z Polakami

Basia (rocznik 1929) tymczasem mieszkała na Wołyniu i nie wiedziała nic o Emilu z Baranowic, niemalże na końcu świata. Rodzina Myszakowskich przenosiła się z jednej do drugiej wsi, ponieważ ojciec Józef był kowalem. - Pracował tam, gdzie była robota. Kiedy zaczęła się rzeź, żyliśmy we wsi mieszanej. Tatuś podkuwał konie dla Ukraińców – zapamiętała pani Barbara.

Do Chałów, gdzie na pewien czas osiedlili się Myszakowscy, dochodziły wiadomości o pojedynczych zbrodniach dokonywanych na Polakach przez bojowców UPA-OUN. W 1943 roku, nieuznawany przez Niemców rząd Jarosława Stećki, lidera OUN zdecydował o usunięcie Polaków z Wołynia i Małopolski Wschodniej. Według najnowszych ustaleń IPN nie było jednak mowy o eksterminacji fizycznej na tak dużą skalę, jak to miało później miejsce. Chciano raczej, by Polacy sami opuścili swe domy, gospodarstwa, co było jednak nierealne.

O rozpoczęciu czystki etnicznej na Wołyniu miał zdecydować samodzielnie, między marcem a majem 1943 roku, Dmytro Klaczkiwśkij ps. „Kłym Sawur” – dowódca grupy UPA Północ.

Krwawa łuna

W lipcu Myszakowscy, podobnie jak Emil Dziadek pracowali w polu. Pomagali w żniwach krewnym z Kruszewa. - Wtedy w Ukraińców wstąpił Diabeł. Ale nie we wszystkich. Jednego dnia odwiedził nas znajomy Ukrainiec i powiedział, że mamy uciekać, bo tej nocy zginie cała nasza rodzina. Ukryliśmy się w stodole u stryja ciotecznego. Każdy miał swój pakuneczek, a w nim bieliznę na zmianę. Ciotka powiedziała, że tej nocy nie będziemy spali – zapamiętała pani Barbara.

Wieczorem ukrywający się na górze stodoły ludzie zauważyli, że palą się sąsiednie wsie. Nad Wołyniem pojawiła się złowieszcza łuna. Z ciemności dochodziły przerażające krzyki. - Mama zdecydowała o ucieczce z dziećmi do lasu. Tatuś został w domu stryja. Panowie byli uzbrojeni w dubeltówki. Do naszej wsi weszli Ukraińcy. Padł strzał. Myśleliśmy, że zabili tatę... - opowiada moja rozmówczyni.

Okazało się, że to Józef Myszakowski wypalił do nacierających bandytów spod znaku Tryzuba, zabijając jednego z nich. Pozostali wzięli nogi za pas. Dom płonął jednak żywym ogniem. - Tato dołączył do nas w lesie. Szczęśliwie dotarliśmy na przedmieście Antonówki. Po drodze widziałam straszne rzeczy – płacze pani Barbara.

Rąbali siekierami, palili żywcem

UPA-OUN postanowiła rozwiązać „polski problem” tak jak Niemcy „kwestię żydowską”, czyli wymordować wszystkich Lachów. To miało zagwarantować, że Polacy nigdy już nie upomną się o te ziemie. W pewnym momencie Ukraińcy walczyli ze wszystkimi, również z witanymi chlebem i solą w czerwcu 1941 roku wojskami niemieckimi oraz partyzantką radziecką. Wizja niepodległego państwa, o które marzyli przez wieki, przysłoniła im ludzkie odruchy.

- Widziałam, jak rąbali Polaków siekierami, przecinali piłami, palili żywcem Nie oszczędzali nikogo - kobiet, dzieci i starców. Zatrzymaliśmy się u innego krewnego – wspomina. Na znajdującym się pod hitlerowską okupacją Wołyniu, faktycznie rządzili Ukraińcy. Niemcy ze strachu nie wyściubiali nosa ze swych garnizonów w miastach. Tymczasem UPA wzmacniała się dezerterami z policji pomocniczej, powołanej przez okupanta, oraz ukraińskiej dywizji SS Galizien.

Armia Krajowa próbowała zażegnać ludobójstwa. 10 lipca na rozmowy z UPA udała się polska delegacja. Niestety, parlamentariusze zostali wymordowani, prawdopodobnie rozerwani przez galopujące konie. O świcie 11 lipca zaczęła się „Krwawa niedziela”. Oddziały UPA dokonały zmasowanego ataku na 99 polskich wsi, zabijając tysiące ludzi. Wołyńska AK szykowała się na likwidację aktywistów OUN, by powstrzymać masakrę. Według naszego wywiadu, UPA miała zaatakować około 20 lipca, ale czystki etniczne zaczęły się wcześniej.

AK nie była w stanie przeciwstawić się zaskoczeniu i przeważającym siłom wroga. Poszczególne polskie wsie organizowały samoobrony, uzbrojone w pistolety, dubeltówki, „obrzyny” z rosyjskich karabinów. Pozostali musieli zadowolić się szablami czy kosami na sztorc. Na czele niektórych samoobron stali oficerowie i podoficerowie delegowani przez AK.

Pociągiem do Szczakowej

Ogromem zbrodni przerazili się nawet Niemcy, którzy czasem udzielali wsparcia Polakom. Zaczęto też przyjmować naszych rodaków do policji pomocniczej. Prof. Grzegorz Motyka pisze w swojej monografii: „29 czerwca upowcy zaatakowali (...) Andrzejówkę, gdzie Niemcy utworzyli Schutzmannschaft. Ludność nocowała w murowanej szkole. Ukraińcy z działa małokalibrowego ostrzelali budynek, uszkadzając jego narożnik. Po czterech godzinach walki jednak trzej Niemcy i Polacy z Schutzmannschaftu odparli atak. Zginęło dziesięciu Polaków, którzy pozostali w swoich domach. W odwecie Niemcy wraz z polskimi szucmanami spacyfikowali wieś Krasny Sad – zginęło tam od kilkunastu do stu Ukraińców". Nieraz nasza samoobrona współdziałała i z partyzantką radziecką.

W Antonówce podstawiono pociągi towarowe, do których załadowali się ocaleli polscy Wołyniacy. W jednym z wagonów znaleźli miejsce Myszakowscy i rodzina stryja. - Przeżyliśmy na Wołyniu piekło. Nigdy tego nie zapomnę – nie kryje łez moja rozmówczyni. Skład ruszył w kierunku Lwowa, a potem na zachód. Zatrzymał się dopiero w Szczakowej, dziś dzielnicy Jaworzna. - Musieliśmy się rozebrać do naga. Zrzuciliśmy zawszone łachmany i wprowadzono nas do ciemnego tunelu, jakby bunkra. Pomyśleliśmy, że teraz nas zagazują. To była jednak umywalnia. Wszyscy zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Myśmy trafili do majątku w Baranowicach, całą sześcioosobowa rodzina – oznajmia pani Barbara.

Cały artykuł przeczytacie w środowych „Nowinach”.

Galeria

Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt Image alt

Komentarze

Dodaj komentarz